Ostatnie godziny konkursu z Original Source!

Ostatnie godziny konkursu z Original Source!

Zapraszam wszystkie chętne osoby do zgłoszenia się do końca dnia do małego konkursu z nagrodami od Original Source:




Jest mi troszkę smutno, że tak mało osób dotychczas się zgłosiło. Jednocześnie jest to dla mnie jakaś lekcja na przyszłość. Zadania konkursowe nie powinny chyba za bardzo ingerować w waszą prywatność. Naprawdę jednak nie spodziewałam się takiego odbioru. Ale szanuję to.

Plusem zaistniałej sytuacji jest fakt, że osoby biorące udział mają bardzo małą konkurencję :)

Wszelkie informacje dotyczące konkursu znajdziecie TUTAJ .

Tylko do końca dnia możecie się zgłaszać! Zachęcam :)





Garnier Czysta Skóra Fruit Energy. Żel do mycia twarzy.

Garnier Czysta Skóra Fruit Energy. Żel do mycia twarzy.

Postaram się dzisiaj króciutko napisać kilka słów o owocowym żelu do mycia twarzy od Garniera. Żele do twarzy to kosmetyki, które zmieniam zazwyczaj po każdym opakowaniu, do niektórych wracam po jakimś czasie. Moja twarz nie ulega raczej żadnym uczuleniom i większość kosmetyków okazuje się być dla mnie po prostu OK.

Nie będę zatem dzisiaj skupiać się jak ten żel działa na moją skórę lecz napiszę kilka informacji o samym żelu i moje zdanie odnośnie informacji podanych na opakowaniu.


150 ml pojemności kosmetyku wystarczy nam na około 2-3-4 mce przy jednokrotnym użyciu dziennie. Zależy od dozowania :) Ja twarz żelem myję codziennie wieczorem. Opakowanie w którym mieści się kosmetyk jest dość standardowe dla żeli do twarzy, stoi denkiem do dołu więc spokojnie bez problemu zużyjemy go do końca. Zawsze ostatnie krople spłyną ku otworowi. Ja wolę żele z dozownikiem, z tego nie raz wylało mi się za dużo kosmetyku, bądź rozlał mi się przy otwieraniu.

Żel ma konsystencję dość rzadką, i dlatego właśnie miałam kilka wypadków przy dozowaniu. Posiada w sobie drobinki, które są naprawdę drobniutkie i jest ich bardzo dużo. Nie powinny nam podrażniać skóry a sprawiać, że będzie dobrze oczyszczona. Osoby, które mają wyjątkowo wrażliwą i delikatną skórę nie koniecznie powinny go posiadać.

Żel jest bardzo wydajny, niewielka jego ilość wystarcza na porządne umycie twarzy (trzeba tylko umiejętnie wycisnąć nie za wielką porcję na dłoń). Będzie on ulubionym produktem dla miłośniczek aromatycznych kosmetyków, ma w sobie kilka owocowych wyciągów i pachnie niezwykle przyjemnie. 



Żel skierowany jest do posiadaczek skóry mieszanej, tłustej i z tendencjami do niedoskonałości. Moja skóra jest sucha a na twarzy wydaje się być mieszana, choć ostatecznie zaliczyłabym ją do suchej. Nie cierpię na większe niedoskonałości, w dzień natomiast zaczyna się świecić i mam lekko rozszerzone pory. Żelu jednak używałam i bardzo go polubiłam. Nie odczuwałam dyskomfortu z powodu codziennego mycia twarzy żelem z drobinkami. Przy codziennym nakładaniu makijażu, wieczorem po umyciu twarzy odczuwałam za to, że jest porządnie oczyszczona. Moja skóra po wyschnięciu była ściągnięta ale taki efekt uzyskuję praktycznie po każdym kontakcie skóry z wodą i innym oczyszczającym kosmetykiem. Pod sam koniec mycia twarzy zawsze "przelecę" też żelem po oczach. Nigdy nie odczułam żadnego podrażnienia. Pamiętajcie jednak o obfitym spłukaniu.  

Czyli podsumowując - żel jest przeznaczony raczej do skóry tłustej i problematycznej, natomiast wg mnie nie powinien być bardzo inwazyjny dla skóry bardziej suchej. Może jak już wyżej napisałam nie powinny po niego sięgać osoby z wyjątkowo wrażliwą skórą.



Czy żel daje efekt rozświetlenia? Na pewno nie dosłownie. Po umyciu nim twarzy, nałożeniu kremu będziemy wyglądały z pewnością czysto, świeżo i tak też będziemy się czuły. Stąd być może zapewnienie o efekcie rozświetlenia :) Smakowity zapach kosmetyku na pewno pogłębi to doznanie.

Nie jestem niestety osobą dobrze znającą się na składach kosmetyków, ale podaję go dla wnikliwych osób.



Cena żelu do około 10-15 zł. Ja zazwyczaj kosmetyki codziennego użytku wychwytuję na promocjach i kupuję po tej niższej cenie. Uważam, że Garnier Fruit Energy jest zdecydowanie wart swojej ceny i jest duża szansa, że kupię go kiedyś jeszcze raz albo i więcej :)

Dajcie znać czy go używałyście! Mój za moment powędruje do denkowego pudełka. 




Kobo - rozświetlający korektor. Illuminate Cover Stick.

Kobo - rozświetlający korektor. Illuminate Cover Stick.


Idąc za ciosem dzisiaj pod opinię idzie kolejny korektor - Illuminate Cover Stick od KOBO. Mój jest już na totalnym wykończeniu, zatem mam o nim mocno sprecyzowaną opinię :)



Tym razem mamy do czynienia z korektorem w sztyfcie. Plusem tego jest fakt, że wysuwamy z osłonki tylko tyle korektora ile nam potrzeba do swobodnej aplikacji a po wykonaniu makijażu możemy go całkowicie wsunąć z powrotem do końca (chyba jest to nie możliwe na samym początku użytkowania gdy fabrycznie wystaje pewna część i nie ma miejsca w tubce na jej wsunięcie).


Mój korektor złamał się u nasady po jakimś czasie (nie, nie wysuwałam go do samego końca, aby sprawdzić długość :) ), po prostu przy używaniu wydaje mi się, że naruszyła się stabilność w miejscu gdzie jest on wetknięty w plastik i od tego momentu miałam kilka wypadków, nieświadomie trzymając otwarty korektor skierowany ku dołowi, że cały sztyft mi wypadł. Przyczepić się można również do wiecznie brudzącego się wieczka, wiele razy je przecierałam wacikiem od środka.

Plastik opakowania jest mocny, część osłaniając sztyft ani nakrywka nigdy nie pękły, nie połamały się a napisy na korektorze przy codziennym jego dotykaniu nie starły się.

Nie pamiętam już czy korektor występuje w różnych wariantach kolorystycznych (chyba tak, przynajmniej w jeszcze jednym - ciemniejszym), ja mam na pewno najjaśniejszy. Korektor jest kremowy, nie zauważyłam  aby z czasem zmienił konsystencję, stwardniał bądź zrobił się bardziej suchy. Łatwo z nim pracować, bez problemu ładnie rozprowadzał się pod oczami, ja korektor zawsze delikatnie wklepuję.

Warto przechowywać go np zimą w szafce, szufladzie aby nie był narażony na niższą temperaturę, co mogłoby spowodować, że stanie się bardzie gęsty i trudniej będzie go rozprowadzać.

Kwestia rozświetlenia korektora.... Hmmm... Tu bym osobiście polemizowała z tą cechą. Czasami przyglądałam się efektowi dosłownie jak pod lupą. No więc z tym rozświetleniem jest tak, że jest ono minimalne, delikatne i prawie niewidoczne, nie powinno wystraszyć bojących się wszystkiego co się mieni użytkowniczek kosmetyków :) Dopiero gdy naprawdę przyjrzymy się roztartemu kosmetykowi z bliska, widać delikatne, delikatniutkie drobineczki. Zakładając, że większość z nas korektor obsypie jeszcze sypkim pudrem, efekt rozświetlenia dodatkowo zaniknie.

Korektor wg mnie ładnie kryje, w zależności od potrzeb możemy uzyskać mocniejszy, lub delikatniejszy efekt. Mi nigdy nie zbierał się w zagnieceniach skórnych :) ani nie rolował się w żaden sposób. Efekt najlepiej zobaczycie na zdjęciach. Kosmetyk jest trwały, raczej wytrzymuje cały dzień, choć z czasem, pod wieczór gdy skóra jest mocno zmęczona, można zauważyć, że efekt nie jest już taki solidny, jak przy świeżym makijażu z rana.

Pojemność jego wynosi 4 gramy a cena kształtuje się w okolicach 15 zł. Ja swój oczywiście wyczaiłam na promocji - kosztował wtedy około 10 zł.

Przyznam, że z radością zużyłam do końca korektor ale nie dlatego, że go nie lubiłam i cieszy mnie, że się skończył, ale kosmetyki kolorowe zdecydowanie wolniej się wykańcza niż te pielęgnacyjne więc jest to mini sukces. Natomiast na pewno osobiście bardzo go polubiłam. Jest to dobrej jakości kosmetyk, który możemy kupić po bardzo niskiej cenie. Jest ogromna szansa, że po wykończeniu korektorów, które nadal posiadam (NYX, Skinfood i Collecion 2000), kupię go w przyszłości ponownie. Zdecydowanie polecam!

A teraz najciekawsza część całej recenzji czyli efekty :)




Oko na golasa.


Nałożona warstwa korektora.


Korektor roztarty.


Znowu golasy!


Z warstwą korektora.


Na tym zdjęciu mam już nałożony korektor, podkład i puder.


A tutaj wersja De Lux - cały makijaż :)

Gdybym miała wybierać pomiędzy Kobo a korektorem od Skinfood, o którym pisałam w poprzednim poście, osobiście wybrałabym Skinfood za idealny odcień do maskowania niebieskawych sińców pod oczami. Skinfood jest również bardziej kremowy i ciutkę łatwiej go rozprowadzać. Dodam też, że wg mnie Kobo daje delikatniejszy efekt i będzie lepszy dla osób, które nie borykają się z dużym problemem sińców lub przebarwień pod oczami i chciałaby uzyskać bardziej świeże, rozświetlone spojrzenie.

Co powiecie o efekcie, jaki daje korektor Kobo? Używałyście go kiedyś?



Skinfood Salmon Dark Circle Concealer - o azjatyckim korektorze pod oczy.

Skinfood Salmon Dark Circle Concealer - o azjatyckim korektorze pod oczy.


Swego czasu głośno się o nim zrobiło wg mnie za sprawą znanej nam chyba wszystkim Katosu. Zachwalała go mocno i pod urokiem jej zachwytu wiele dziewczyn sięgnęło po ten azjatycki kosmetyk, w ich gronie znalazłam się i ja :) Kupiłam go na ebay i mam już go bardzo dłuuuuuugo. Używam go na zmianę z kilkoma innymi korektorami.

Skinfood Salmon Dark Circle Concealer - tak brzmi jego pełna nazwa. Jest to kosmetyk przeznaczony do walki przede wszystkim z sińcami pod oczami (dziś piszę rymująco!). Myślę, że ograniczenie zastosowania tylko do tej roli byłoby dla niego krzywdzące i na pewno dałby radę z zakryciem tu i ówdzie drobnej niedoskonałości w innym miejscu na twarzy. Skupię się jednak dzisiaj faktycznie przy oczach, gdyż ja korektory stosuję praktycznie wyłącznie do tego celu.

Moja skóra przy oczach jest ekstremalnie delikatna i cieniutka i cierpię na niebieskawy odcień skóry w wewnętrznych kącikach. Fakt, że jestem bardzo blada tylko mocniej uwydatnia owy "problem". Bywały nawet sytuacje, że znajomi mi mówili, że chyba się czymś rozmazałam, bo z biegiem dnia i poziomem zmęczenia sytuacja się tylko pogarsza. Korektor więc jest kosmetykiem, który bezwzględnie stosuję rutynowo codziennie.

Salmon Dark Circle korektor ma łososiowy odcień, który znakomicie niweluje sinawe plamy pod oczami. Jest to kosmetyk dość tłusty i dla mnie bezwzględnie wymaga przypudrowania, co dodatkowo oprócz zmatowienia utrwala również sam efekt. Konsystencja kosmetyku sprzyja podczas aplikacji, nie wysycha szybko i można z nim popracować bez presji, że za kilka sekund stanie się to już nie możliwe. Dodatkowo również nie wysusza skóry pod oczami.

Korektor znajduje się w bardzo fajnym słoiczku, ma ciekawą i nie dającą się nie lubić oprawę. Pojemność - 10 gram. Wg mnie całkiem sporo. Wystarczy nam na długie miesiące przy codziennym stosowaniu.

Jeśli szukacie korektora dającego delikatny efekt, to myślę że Salmon będzie dla was nie koniecznie odpowiedni. Nie jest to kosmetyk ciężki (zależnie od ilości w jakiej go aplikujemy) ale przez znakomitą pigmentację trzeba dać mu szansę na "poważniejsze" wyzwania.

Koszt tego korektora to około 8 dolarów czyli jakieś niecałe 30 zł. Jak dla mnie zdecydowanie jest wart swojej ceny. Używam go od dawna i moje zdanie o nim nigdy się nie zmieniło, służy mi wiernie i jest bardzo dobrym kosmetykiem. Na pewno jeśli zanim się skończy a zauważę, że nie ma już swoich właściwości zdecyduję się na kolejne opakowanie. Lub po prostu jak się skończy.

Ale, ale! To nie wszystko :) Muszę napisać jeszcze o tym, co jest dla mnie jego minusem. Nie za bardzo lubię tłustych, lepkich kosmetyków pozamykanych w słoiczkach, pojemnikach, które się otwiera narażając sporą część kosmetyku na czynniki zewnętrzne. Choćbyśmy nie wiadomo jak szybko działały to zawsze są one narażone na kurz, paproszki latające w powietrzu, które lubują osiadać na ich wierzchniej warstwie.

Z drugiej zaś strony konsystencja kosmetyku - czyli jakby pasta, uniemożliwia właściwie jego przechowywanie w innej formie. Na sztyft jest za miękki, na tubeczkę zbyt gęsty. Tak więc najlepiej wyrobić w sobie nawyk ekspresowego zamykania wieczka i regularnie oczyszczać z niechcianych farfocli.

No dobrze, piśmiennie wyczerpałam już temat pisząc wszystko co zaplanowałam, przechodzimy do części wizualnej :)  - najpierw sam korektor ( z mojego słoiczka zeszła już boczna etykieta). Następnie zdjęcia z procesem aplikacji i końcowym efektem.




Skóra bez podkładu i korektora.


Nałożony ale nie rozprowadzony korektor. Widzicie na tym zdjęciu jak dobrze kryje, ma świetną pigmentację.


Korektor roztarty. 


Twarz z korektorem, podkładem i pudrem. Widać różnicę?


Przed i po.


A taką siebie lubię najbardziej hehe. 

Korektor na mojej twarzy niweluje sińce i również sprawia, że wygląda na bardziej wypoczętą i świeżą. 
Oprócz tego od Skinfood używam jeszcze korektora NYX, Collection 2000, do niedawna też Kobo (planuję o nim również napisać). Na ważniejsze wyjścia na mojej twarzy ląduje Kryolan.

Używacie regularnie korektorów? Napiszcie które są wasze ulubione i czy macie jakieś doświadczenia z opisywanym przeze mnie dzisiaj "łososiowym" korektorem :)





The Body Shop - Shimmer Cubes paletka 06.

The Body Shop - Shimmer Cubes paletka 06.

Dzisiaj zaprezentuję wam paletkę z The Body Shop "Shimmer Cubes". Pierwszą z nich zakupiłam sama jeszcze będąc w Anglii, dzisiaj pokażę drugą, którą dostałam od mojego przyjaciela na 30ste urodziny :)

Paletki są dostępne w 5 wariantach kolorystycznych. Dzisiejsza, którą opisuję to numer 06 "warm".


Cienie mieszczą się w plastikowych, kwadratowych, plastikowych jakby kostkach i razem są zebrane w plastikowy pojemniczek. Ten plastik musi być naprawdę dobrej jakości bo moją starszą paletkę otwierałam już dziesiątki jak nie setki razy i nie ma żadnych śladów uszkodzeń, nie pęka, nie kruszy się.




Kostki są sporej pojemności, każda to aż 4 gramy. Dla porównania wkłady okrągłe Inglota mają 1,8 grama pojemności. Specjalnie aby móc wam to pokazać zrobiłam zdjęcie z jednym Inglotem.


Nazwa paletek "Shimmer Cubes" wskazuje na to, że cienie są błyskotliwe lub iskrzące. Na powiece wyglądają jednak całkiem subtelnie i ładnie mienią się w słońcu lub sztucznym świetle. Nie ma tu raczej mowy o brokatowych lub perłowych cieniach. Ja bym je określiła jako względnie satynowe z większą ilością shimmera. Choć gdy patrzymy na nie w ich pojemniczkach wyglądają dość perłowo.



Minusem tych cieni jest to,że ich aplikacja nie należy do najłatwiejszych ani najprzyjemniejszych. Ponieważ ja używam bazy pod cienie codziennie to nie mam problemu z ich "przyczepnością" do powieki, natomiast są one dość "suche", słabo nakładają się na pędzelek i jestem przekonana, że bez bazy ciężko byłoby je nałożyć aby uzyskać zadowalający efekt. Troszkę teraz to co napisałam kłóci się z poprzednim stwierdzeniem, o skategoryzowaniu ich jako satynowe. Satynowe wszak cienie charakteryzują się łatwością w nakładaniu. Chodziło mi jednak bardziej o ich wykończenie na powiece. Tak przynajmniej uważam ja :)

Dobór odcieni - kwestia względna. Każdy mógłby się przyczepić, że wolałby choć jeden dużo ciemniejszy odcień, lub jakiś jeszcze jaśniejszy od najjaśniejszego w paletce. Przy jednak tak małej ilości odcieni składających się na całość bierzemy bez marudzenia co nam oferują :)

Pigmentacja cieni nie jest powalająca ale też nie jakoś kompletnie zła. Nakładając cienie na bazę na pewno uzyskamy wyraźniejsze kolory. 

A teraz kwestia chyba najbardziej dyskusyjna a mianowicie cena. Wiadomo, że The Body Shop nie ma najtańszych kosmetyków. Nie orientuję się w dokładnej cenie polskiej ale sprawdziłam ich cenę na angielskiej stronie i kosztują 16 funtów i z tego co właśnie pamiętam w PL kosztują około 60 zł, może nawet nieco ponad. Jeśli ktoś zna ich dokładną cenę to dajcie mi znać.

Przedstawię wam teraz swatche wszystkich odcieni (zdjęcie każdego robiłam w cieniu i słońcu):

 "marshmallow"

  "choc chip"

  "honeycomb"

  "dark chocolate"


Podsumowując ogólnie paletkę do jej plusów zaliczam pojemność cieni, solidne opakowanie i niespotykane rozwiązanie sposobu, w jakim cienie są umieszczone. Również jako plus uznam dobór kolorów, to moje subiektywne zdanie. Minusem dla mnie jednak jest jakość cieni. Ja, musicie wiedzieć, wszystkie cienie porównuję zawsze do mojego niekwestionowanego ulubieńca, czyli Inglota i w tym przypadku ta jakość jest sporo słabsza jak dla mnie.

A cena? Można ją rozpatrzeć na kilka sposobów. Dzieląc na 4 cenę paletki, otrzymamy jeden cień za kilkanaście złotych. Są jednak one naprawdę pojemne! Więc porównując np. do cen cieni MACa, wychodzą naprawdę tanio :) Jednak czy faktycznie jest nam potrzebny aż tak wielgachny cień skoro w Inglocie możemy kupić fakt, mniejszy ale tańszy i o lepszej jakości. Decyzja należy do was :)

Ja osobiście uwielbiam wszystkie (prawie) moje cienie i mam ich sporą kolekcję, bo wizaż to jest z całego świata "beauty" największa moja pasja i hobby. Dlatego też kwadraty TBS lubię i często po nie sięgam. Jednak gdybym miała ponownie kupić sama kolejną paletkę, głęboko bym się zastanowiła.

Na koniec kilka zdjęć delikatnego makijażu wykonanego omawianymi dzisiaj cieniami :)

Co o niej sądzicie? Jak zawsze poproszę, jeśli posiadacie którąś z paletek to napiszcie swoją opinię.






Ach! Cienie wyprodukowane są we Włoszech. Czyż nie brzmi to luksusowo? ;)




Nowości, nowości.

Nowości, nowości.

Trochę mi się uzbierało nowości, może będzie wydawać się, że jest ich cała masa, ale są to rzeczy zgromadzone od tak naprawdę lipca aż do dzisiaj. Część z nich otrzymałam na urodziny, część kupiłam podczas mojej ostatniej wizyty w Primarku w Berlinie. To był spontaniczny wyjazd, z ekscytacji dosłownie nie chciało mi się spać noc przed wycieczką :)

Po szoppingu w Primarku postanowiłam mocno ograniczyć zakupy. Troszkę tam zaszalałam, ale kupiłam kilka konkretnych ciuchów. Prawdopodobnie wkrótce przyjdzie do mnie czas posuchy finansowej gdyż zbliża się ku finalizacji nasze finansowe największe przedsięwzięcie. Moje i mego lubego. Będzie się z tym jednak wiązać tyle radochy, że myślę, że uda mi się ten czas przetrwać na zapasach :) A może coś tam się uda uskubać na jakiś drobiażdżek :)

Ok. Wrzucam zdjęcia prezentów i nabytych rzeczy.


To zestaw od mojego męża na urodziny. Brakuje jeszcze mgiełki, którą wkleję na dole. Zawsze powtarzam, jeśli ktoś mnie pyta co bym chciała dostać (na jakieś tam okazje), że najbardziej lubię drobne niespodzianki. Taką paczkę stworzył dla mnie mój mąż, tylko powiedziałabym, że nie są to aż takie drobiazgi a całkiem konkretne prezenty. Byłam baaardzo zadowolona! Śmiałam się jak mi opowiadał jak to robił szopping w Inglocie. Myślę, że dla pań tam sprzedających taki facet wybierający kosmetyki dla kobiety jest "słodki". 




Pędzelki są nowościami w Inglocie. Takimi płaskimi pędzlami do podkładu wolę malować kogoś niż siebie. Nowy na pewno się przyda, obecnie go testuję.


Które odcienie wolicie?

żródło - google grafika

Ta mgiełka była na liście kosmetyków, które planowałam kupić. A mężowi nic o niej nigdy nie mówiłam, wyobrażacie sobie moją radochę jak ją zobaczyłam w torebce?



Masełko udało mi się zdobyć podczas kontrowersyjnego naboru testerek zorganizowanego przez The Body Shop. 



Mój pierwszy pędzelek Zoeva. Wygląda solidnie, jeszcze go nie używałam. Bardzo spodobało mi się to, że przyszedł w ładnym opakowaniu, jakby mini piórniczku. 



Och.... Nie mogłam się oprzeć temu masłu w TkMaxx. Scottish Fine Soaps. Masło z shimmerem! Chyba rozumiecie :)  No i cena całkiem całkiem.


Ten kosmetyk dostałam również na urodziny. Ktoś rozpoznaje? Mam nadzieje, że uda mi się poświęcić mu jednego posta. 


A to już nabytki na potrzeby codzienne z Rossmana. Ku mojemu zaskoczeniu jak pewnie już czytałyście nawiązałam ostatnio współpracę między innymi z marką Lirene. Super, ponieważ obydwa powyższe kremy się sprawdzają, nie raz używałam już kosmetyków Lirene i jestem "łasa" na nowe do testowania :)


To pomału przygotowanie do urlopu. 


Co mc zestaw obowiązkowy. I Twój Styl do tego.


Mój mąż jak wyjeżdża w trasę (nie jeździ regularnie) zawsze stara mi się coś przywieźć. Często nie wie co kupuje :) Awwwwww!!!


Zdjęcia poniżej to już całość z Primarka.


Buty jak to określił Michał "już znoszone".


Nie mogłam się oprzeć tej koszuli. Od dawna czaiłam się na dżinsową koszulę, jak zobaczyłam tą w serduszka, nie wahałam się za długo.


Kurtkę a'la parka miałam również zamiar kupić tej jesieni. Tzn. marzyła mi się, jednak są one stosunkowo drogie. Będąc tam zdecydowałam się jednak kupić kilka konkretnych rzeczy zamiast miliona drobiazgów. Na początku nie pasowała mi przez to, że jest ortalionowa. Jednak ostatecznie zaliczyłam ten materiał na +. Bardziej praktyczny w jesienno - zimowej szarudze. Oby faktycznie okazał się odporny na wilgoć.


No kolejny brokatowy łup. No nie, nie, nie... Nie oparłam się. Musiałam ją mieć.



Tych wieszaczków żałowałam, że nie kupiłam przy mojej poprzedniej wizycie w Primarku, a były wtedy w przecenie za 1 Euro. A teraz każdy kosztował 2,50 Euro. I tak grosze w przeliczeniu...


Kilka mniejszych drobiazgów. Majtaszki, w tym słodkie świąteczne :D, czapa i to coś do wypełniania koka. Obecnie mam tyle włosów, że kok z samych włosów jest większy niż ten siateczkowy obwarzanek. Planuję wkrótce trochę pocieniować włosy, może wtedy nie będzie ich za dużo do niego. 


I jeszcze na koniec sukienka. Kojarzycie Pannę Joannę Makeup z You Tube? Oglądałam ostatnio jej filmik z zakupami z Irlandii i między innymi pokazywała tą sukienkę. Bardzo mi się spodobała i zaczaiłam się na nią i ja. Udało się ją odnaleźć a kosztowała jedyne 7 euro, czyli jakieś 25 zł - bargain!

No i to tyle. Co sądzicie o moich nowościach? Jest coś, co szczególnie wpadło wam w oko?

Powiem wam, że zawsze mam mieszane uczucia wrzucając tego typu posty, bo mam odczucie, że się przechwalam. Jednak uwielbiam czytać podobne posty o nowościach u innych i nie mam kompletnie tego odczucia wtedy, że ktoś się chwali :) Odczuwałyście może coś podobnego?

Buziaki!
Aha! Chciałam napisać, że jest weeeeeekeeeeeeeend :D