Pauza.

Dziewczyny :)

Uśmiecham się choć chwilowo wcale nie jest mi do śmiechu. Chwilusiowo robię sobie przerwę dosłownie od wszystkiego, od postów również. Przyczyną nie jest jesienna chandra ni brak weny lub coś podobnego. Mam konkretny, osobisty powód. 

Mam nadzieję, że wrócę szybciej niż gdzieś mam to zaplanowane. To kwestia kilku tygodni, choć okres przedświąteczny daje tyle inspiracji do pisania. Może uda się coś po drodze skrobnąć.

Żeby jednak nie było tak do końca ponuro w tym poście to zapraszam was w ciągu najbliższego czasu na fajne rozdanie, które na 100% na blogu się pojawi. Będzie można wygrać kosmetyki dla niej i dla niego w pakiecie :) Zaglądajcie więc i trzymajcie za mnie kciuki. Jeszcze troszkę i powrócę do świata żywych :)
Najlepszy wysuszacz lakieru do paznokci!

Najlepszy wysuszacz lakieru do paznokci!

Nie mogę zwlekać dłużej z napisaniem tego posta, gdyż Avon ma to do siebie, że często wycofuje jakieś limitowane produkty, które okazują się być świetnymi. Mam nadzieję jednak, że w przypadku produktu, o którym dzisiaj mowa, tak się nie stanie.

Avon... Ogólnie wydaje mi się, że panuje trochę tendencja w blogosferze (to moje zdanie), że czasami wstyd się przyznać, że używa się ich kosmetyków :) Dla mnie Avon to raczej kosmetyki z niższej półki cenowej ale są wśród nich takie, do których regularnie wracam, czasami coś nowego spróbuję.

Przejdę jednak do dzisiejszego cudeńka, które od razu mogę wam gorąco polecić. A jest to spray przyspieszający wysychanie lakieru do paznokci :)



Bardzo lubię u siebie pomalowane paznokcie i sama czynność malowania sprawia mi przyjemność i jest to pewnego rodzaju relaks. Należę jednak do osób, które mają dosłownie minimum cierpliwości, która jest potrzebna przy procesie wysychania nowo pomalowanych płytek :) Zazwyczaj wracam do lakierów z mojego zbioru, którym wystarczy jedna warstwa do uzyskania zadowalającego efektu. No nie znoszę tego, że po pomalowaniu nie mogę praktycznie nic zrobić przez jakiś czas! 

Jakoś nie wierzyłam w działanie lakierów przyspieszających wysychanie, dałam się jednak skusić na zakup Essie Good to Go, lecz wcale aż tak mnie nie urzekł działaniem i szybko go odstawiłam na bok (jeszcze do niego wrócę). Takie nastawienie trwało do momentu odkrycia produktu z Avonu! 

Co ciekawe, nie natrafiłam na ten wysuszacz w internecie. Poleciła mi go dziewczyna, która robiła moje ślubne paznokcie. Ja oczywiście nieufna nie tak od razu go zakupiłam, lecz po kolejnej pozytywnej opinii znajomej, która go również później używała postanowiłam spróbować.



Spray kosztuje jak znamy Avon różnie, ja kupiłam pierwszą buteleczkę za chyba 12-13 zł a drugą już w większej promocji za 10 zł. Butelka jest malutka, mieści się w niej 50 ml, ale jest to wydajny produkt. Z resztą wg mnie jest on tak dobry, że cena nawet kilkunastu złotych nie jest przesadzona.

Jak to działa? Gdy lakier przeschnie mi dosłownie około minuty lub dwóch, spryskuję wszystkie paznokcie z odległości ok 10 cm sprayem 2 razy. Czyli razem 4 psiknięcia na 2 dłonie. Z butelki wydobywa się mgiełka pokrywające paznokcie, nadająca im jakby tłustawą konsystencję. Moja manicurzystka wmasowywała mi ten produkt delikatnie w paznokcie, ja nie robię nic. Paznokcie chwilowo przez produkt robią się śliskie i lekko tłuste ale jest to właśnie ta bariera, która pozwala nam na powrót do normalnego dalszego funkcjonowania z użytkowaniem naszych dłoni.

Gdybyśmy przed zastosowaniem produktu przyłożyły paznokieć do paznokcia, prawdopodobnie odczułybyśmy jeszcze efekt klejenia. Jest to sposób sprawdzania czy lakier już wysechł. Czasami o zgrozo zdarza się oderwanie lakieru z nie wyschniętego jeszcze paznokcia :) Po zastosowaniu sprayu z Avonu nigdy podobnego uszkodzenia nie doświadczyłam. Paznokcie zaledwie prześlizną się po sobie.

Oczywiście jakbym zaczęła nagle dłubać po płytce końcówką metalowego pilnika to pewnie udałoby mi się ją zarysować, ale chodzi przecież bardziej o uniemożliwienie odbicia się na nowo pomalowanym paznokciu jakiejś tkaniny, przedmiotu, który własnie trzymamy lub dotykamy, albo własnie lakieru z innego paznokcia.

Mogę śmiało powiedzieć, że ten produkt jest dla mnie rewelacyjny a rzadko mi się zdarza aż taki zachwyt nad jakimś osmetykiem. Dzięki niemu wczoraj pomalowałam paznokcie aż trzema (!) warstwami, po 2-3 minutach spryskałam je i za moment dosłownie mogłam kłaść się do łóżka zanurzając dłonie pod pościel :) 

Gorąco wam go polecam - dajcie znać czy o nim słyszałyście, może go posiadacie i równie mocno lubicie a może wręcz przeciwnie i u was się nie sprawdza? Jestem bardzo ciekawa waszych opinii :)

Szykuję dla was kolejne rozdanie - wszystko w następnym poście więc bądźcie czujne :)


Pastelka Me & My Ice Cream. Kolorowe paznokcie nr 11.

Pastelka Me & My Ice Cream. Kolorowe paznokcie nr 11.

Daaawno nie było prezentacji lakieru na blogu. Idąc jednocześnie za ciosem krótkich recenzji kosmetyków z serii Me & My Ice Cream od Essence, które dostałam, dzisiaj napiszę kilka słów o ostatnim z nich. A jest to lakier do paznokci o nazwie "Icylicious". Lakieru sama nie kupowałam ale zapewne kosztował nie więcej niż 10 zł.



Lakier w przeciętnej buteleczce z plastikową biała zakrętką z dość szerokim pędzelkiem.


Przyznam wam, że ja nie tak do końca przepadam za tymi płaskimi i szerokimi pędzelkami a to z takiego powodu, że moje paznokcie są dość mikre i wąskie, mam naprawdę spore problemy czasami aby ładnie pomalować malutki paluszek :) Fakt, że można pokryć go lakierem dosłownie jednym maźnięciem ale wolę jednak system przynajmniej potrójnego pociągnięcia pędzelkiem dla ładnego rozłożenia lakieru.


Kolor lakieru to jakby łosoś przemieszany z mlekiem, zdecydowanie pastelowy. Pod słońce ukazuje się nam srebrzysta, "lodowa" poświata co wg mnie czyni lakier ciekawszym w tym wydaniu (jako że kolory mają kojarzyć nam się z zimnem). Nie jest to może topowy odcień na sezon jesienny ale nie możemy nosić do znudzenia bordowych, ciemno fioletowych czy granatowych odcieni :)

Mi osobiście efekt na paznokciach bardzo się spodobał. Mam raczej tendencję do malowania lakierami o dużo bardziej żywych kolorach, dawno nie nosiłam tak jasnego odcienia. Ale dłoń z tymi jasnymi paznokciami prezentowała się dla mnie wdzięcznie, schludnie i świeżo.




Najważniejsza jednak sprawa o której jeszcze nie wspomniałam to jakość lakieru. I tu są plusy i minusy. Minusem jest na pewno fakt, że lakier mocno smuży przy malowaniu, nie wiem czy nie jest to spowodowane jakością włosia pędzelka (wydaje się być dość sztywny). Ja swoje paznokcie pomalowałam 2 razy i możecie dalej zobaczyć drobne prześwity. Do pełnego krycia potrzebne są zatem 3 warstwy. Lakier jest dość gęsty ale wcale nie schnie skandalicznie długo, jednak w ekspresowym tempie też na pewno nie.

Plusem za to i jak dla mnie ogromnym plusem okazała się trwałość lakieru. Moje paznokcie kłócą się z lakierami już praktycznie na drugi dzień a Icylycious nosiłam dosłownie 5 dni i choć pod koniec widać było ubytki to były to raczej starte końcówki paznokci niż odklejone płaty, pozostawiające nieestetyczny wygląd.

Pozostawiam was z kilkoma dodatkowymi zdjęciami. 








Glossybox listopad 2013.

Glossybox listopad 2013.

Dawno nie było u mnie recenzji pudełka Glossybox, ogromna radość z ich otrzymywania powoli zaczęła mi mijać co na pewno spowodowane było średnią ich zawartością. Tym razem jednak Glossybox spisał się, aż nie mogłam uwierzyć jak fantastyczna jest zawartość. Już gdy odbierałam przesyłkę, zaintrygowała mnie jej waga!

Zapewne recenzje o listopadowej edycji pojawiają się dzisiaj jak grzyby po deszczu, ja sama nie mogłam odmówić wykiełkowania posta przy tak sprzyjających warunkach.

W tym miesiącu otrzymaliśmy - uwaga! - aż 5 pełnowymiarowych produktów! I to nie byle jakich, sami
zobaczcie:




**********************







Jako pierwszy i drugi kosmetyk zostały zapakowane - nabłyszczający balsam do ust oraz cień do powiek. Balsam po jednokrotnej aplikacji wydaję się być bardzo przyjazny moim ustom, cień natomiast od razu podbił moje serce, jest neutralny, napakowany trylionem najmniejszych do wyobrażenia drobinek i ma niesamowitą, satynową konsystencję. I jest świetnie napigmentowany! Nie słyszałam niestety nigdy ani o jednej ani o drugiej marce ale chętnie poszukam więcej informacji o produktach tych firm.



Kolejnie - Olay - duo krem na dzień + serum. Nie miałam jakoś nigdy okazji do stosowania kosmetyków tej firmy pomimo, że ją dobrze kojarzę. Chętnie zatem wykorzystam ten ciekawy produkt.



Kolejny pełny kosmetyk to szampon od Schwarzkopf. W tym miejscu mam jedną wątpliwość, ponieważ szampon przeznaczony jest do włosów farbowanych a ja takich nie posiadam. Niech mi dadzą włosomaniaczki lub znawczynie znać, czy dla nie farbowanych włosów taki szampon też może okazać się przydatny czy jednak powinnam z niego zrezygnować. Szczerze - nie wiem bo nigdy nie kupowałam szamponów z takim przeznaczeniem.



Tołpa kolejny raz pokazała sie w Glossyboxie, tym razem otrzymaliśmy aksamitny krem - mus pod prysznic i do kąpieli - jestem bardzo ciekawa jego formuły. 



Ostatnia część całej zawartości to jedyna miniaturka z pudełka - próbka perfum Killer Queen od Katy Perry. Ja już sobie raz niuchnęłam, zapach bardzo mi się spodobał. 

I jak podoba się wam zawartość? Dzisiaj nie przeglądałam jeszcze żadnych postów na temat listopadowego Glossyboxa i nie wiem czy są inne edycje, z innymi kosmetykami. Podsumowując ceny wszystkich produktów wychodzi nam wynik całkiem pokaźny bo aż 270 zł! Wiadomo, że my płacimy za pudełko w tym przypadku dosłownie "jedyne" 50 zł. 

Co mi najbardziej przypadło do gustu? Zdecydowanie cień (aż trudno uwierzyć, że kosztuje 80 zł!), krem Olay, dalej balsam do ust i krem pod prysznic a na końcu szampon ale tylko ze względu na jego przeznaczenie.

Czekam na wasze opinie :)



Sierściuch podobnie nie mógł przejść obojętnie obok nowych kosmetyków :)







Balea - kremowo oliwkowy żel do mycia z marulą i proteinami mleka.

Balea - kremowo oliwkowy żel do mycia z marulą i proteinami mleka.

Z marulą? A co to takiego? Szczerze? - pierwsze słyszę... Aby móc najpierw zrozumieć co to takiego "marula" sięgam po pomoc do wikipedii...

Więc "Marula" jest to drzewo występujące w Afryce, dające owoce wielkości piłki golfowej, koloru żółtego, budową podobne do owoców mango - posiadają grubą skórę, soczysty miąższ i bardzo twardą, dużą pestkę. Owoce mają smak kwaskowaty a zawartość witaminy C jest osiem razy wyższa niż w pomarańczach(!).

Znałyście te owoce? Ja nie i musiałam się dowiedzieć choć minimalnie co to za produkty.

Skupiając się jednak na dzisiejszym temacie, chciałabym opisać wam moje spostrzeżenia o kolejnym produkcie od firmy Balea i jest to tym razem kremowo oliwkowy żel do mycia z zawartością wspomnianej maruli i protein mleka. Takiego zestawienia składników jeszcze nie widziałam.

Balea kusi różnorodnością produktów, świetnymi zapachami i niskimi cenami. To jest kolejny używany przeze mnie produkt od niemieckiej firmy i kolejny, który bardzo polubiłam.


Butelka o pojemności 250 ml (standardowa pojemność żeli pod prysznic) jest bardzo poręczna, sposób otwierania bezproblemowo ułatwia stosowanie. Żel, a raczej "krem" ma idealną konsystencję, nigdy nie uciekł mi z dłoni przed nałożeniem na ciało. Z wielką przyjemnością go używam, gdyż gładko przy myciu sunie po skórze, produkując niewielką ilość piany. Jest zadowalająco wydajny.



Jednym z bardziej charakterystycznych cech kosmetyków Balea jest ich zapach. I w tym przypadku się nie zawiedziemy gdyż jest on bardzo intensywny. Jak zawsze ciężko mi go opisać ale skusiłabym się na porównanie połączenia migdałów z czekoladą. Na pewno jest słodki. Gdy niucham odrobinę produktu oczy z zachwytu zezują.


Ponieważ formuła produktu jest kremowo oliwkowa, sprawia on, że skóra jest ładnie nawilżona i po wyschnięciu nie odczuwa się mocnego efektu ściągnięcia. Jeśli ktoś nie ma suchej skóry jak ja, być może takiego efektu nie odczuje w ogóle. To duży plus tego kosmetyku.



Na podsumowanie napiszę tylko, że nie widzę żadnych wad tego produktu i wszystkim go polecam. Aby na rynku było więcej takich kosmetyków, które mają bardzo dobrą jakość i zastosowanie w porównaniu do swojej bardzo niskiej ceny (marula krem kosztuje około 1 euro). Niestety marka Balea nie jest dostępna w Polsce ale można jej kosmetyki kupić poprzez Allegro, różne sklepy internetowe czy chociażby czasami u mnie podczas rozdań :)

Która miała okazję go używać?



Denko nr 5 - wrzesień, październik.

Denko nr 5 - wrzesień, październik.

Czas na kolejne denko. Tym razem uzbierało mi się nieco więcej pustych opakować niż ostatnio, co mnie bardzo cieszy. Choć szczerze - w szufladzie z zapasami jakby nic nie ubywało!

Oto moje 2 miesięczne zużycia w jednej kupie:


Teraz rozłóżmy to na pomniejsze czynniki :)


- żel do mycia twarzy BeBeauty (recenzja)
- Loreal - rozświetlający tonik oczyszczający (wykończyłam go szybko i niechętnie, zbyt mocno odczuwalny alkohol, nigdy do niego nie powrócę)
- Garnier - żel do mycia twarzy (recenzja)



Tutaj między innymi:
- Balea krem do rąk - cudowny zapach i dobra jakość, mam kolejne opakowanie
- BeBeauty masło do ciała - fatalny w aplikacji (jak pasta BHP) ale dobrze nawilżał i miał cudowne drobinki
- Nivea mleczko do opalania


- sól do kąpieli
- malinowy żel pod prysznic The Body Shop (rozczarowanie)
- miniaturka suchego szamponu Batiste (zachwyt!)


- Clarena krem do twarzy (miniaturka)


Udało mi się zużyć kilka kosmetyków z kolorówki.

- róż, który zakupiłam jeszcze w Anglii, sentymentalny ale przy próbie wyzerowania go kruszył się już niemiłosiernie więc postanowiłam się poddać i żegnam go na zawsze
- błyszczyk
- Bell maskara (recenzja)
- Kobo korektor (recenzja)
- Cover Girl podkład
- Avon Ideal Flawless podkład - świetny podkład, kupiłam go po tym jak polecały go siostry Pixiwoo - i ja go polecam


- Eveline odżywka "paznokcie twarde i lśniące jak diament"
- zmywacz do paznokci


- garskta próbek 

Tak właściwie stwierdzam, że 2 mce temu miałam podobną ilość, ewentualnie nie wiele mniejszą zużytych kosmetyków. Lubię robić denkowe posty, są takie "oczyszczające" dla mnie :)


Nowy ulubieniec od Lirene! Złocisty balsam po opalaniu.

Nowy ulubieniec od Lirene! Złocisty balsam po opalaniu.

Pomyślicie, że to nie najlepsza pora roku do recenzowania podobnego kosmetyku. Macie rację, nie w głowie nam teraz leżenie pod słońcem i nie pamiętamy już za bardzo co znaczą upalne dni :) Ja jednak zaledwie 2 tygodnie temu wróciłam z urlopu, gdzie miałam jeszcze przyjemność rozkoszować się wolnym czasem przy cudownej, letniej aurze.

Mając typowo bladą skórę z piegami latem nie praktykuję raczej opalania się w formie leżenia pod gołym niebem. Tak też było na urlopie. Przy basenie leżakowałam najczęściej w cieniu pod parasolami. Mając jednak tyle wolnego czasu zazwyczaj całe dnie spędzaliśmy na zewnątrz i będąc w basenie, spacerując po mieście lub zwiedzając moja skóra była narażona na tak ogromną porcję palącego słońca (ciurkiem), jaka mi się raczej nie zdarza spędzając lato w mieście. 

2 lata temu będąc 2 tygodnie w Egipcie zaniedbałam pielęgnację skóry więc tym razem mocno postawiłam na systematyczne nawilżanie ciała. Pomógł mi w tym balsam od Lirene - utrwalający, złocisty balsam po opalaniu ze złotymi drobinkami. Po każdym jego użyciu lubiłam go bardziej i bardziej, obecnie mogę powiedzieć, że uwielbiam ten kosmetyk i na pewno będę do niego powracała.


Balsam mieści się w wygodnej tubce ustawionej do góry nogami a więc zawartość jest zawsze przy "ujściu", pojemność 150 ml. W skład balsamu wchodzi alantoina (mająca dać naszej skórze ukojenie i pomóc w jej regeneracji), witamina C, E oraz wosk z oliwek. 



Producent na opakowaniu przekazuje nam informacje, że balsam ma za zadanie złagodzić efekt podrażnienia skóry po wystawieniu jej na słońce, nawilżyć, utrwalić opaleniznę oraz nadać jej złocisty blask. Ja mogę was zapewnić z własnego doświadczenia, że wszystkie te obietnice kosmetyk spełnia. Jedynie sama nie zauważyłam aby opalenizna była w jakiś szczególny sposób utrwalona jednak na tym mi najmniej zależało.



Kosmetyk ma dobrą, nie za rzadką konsystencję, nie spływa z dłoni. Znakomicie się rozprowadza i szybko wchłania. Pozostawia na skórze delikatny film - mi to w ogóle nie przeszkadzało, wręcz taki efekt lubię. Jego zapach bliżej dla mnie nie do określenia opisałabym jako zapach opalonej i wypielęgnowanej skóry.



Najważniejsze jednak to działanie balsamu. Na urlop oprócz Lirene wzięłam jeszcze z 2 inne opcje kosmetyków nawilżających (oczywiście za dużo) jednak gdy tylko poczułam jaką przyjemność ze stosowania daje mi omawiany produkt, inne odstawiłam od razu na bok. 

Balsam naprawdę cudownie nawilża suchą i "wypaloną" skórę. Moja była momentami autentycznie przepalona :) Po każdym prysznicu nasmarowanie ciała dawało ogromną ulgę. 

Jestem pewna, że już wiele z was kojarzy mnie z ulubienia dla świecidełek, brokatów i kosmetyków z poświatą. Ten właśnie kosmetyk urzekł mnie całkowice efektem, jaki nadawał skórze. Oprócz tego, że była ona cudownie lecz subtelnie rozświetlona (aczkolwiek widocznie) to złote, delikatne drobinki dopełniały całego uroku. Ja tylko siedziałam z przymrużonymi oczami i delektowałam się widokiem migocących punkcików na mojej skórze.



Pomyślicie ile można rozwodzić się nad jednym balsamem. Fakt, że ja chyba krótko pisać nie umiem, lecz w mojej opinii ten kosmetyk jest wart tak długaśnej recenzji. Połączenie świetnej jakości nawilżania z cudownym blaskiem jaki nadaje skórze balsam sprawiło, że stał się on moim mocnym ulubieńcem. Resztkę, która mi została zachowam z zadowoleniem do przyszłego lata. Aczkolwiek nie jestem pewna, czy nie sięgnę po niego zimą gdy przy jakiejś okazji będę chciała wyeksponować np więcej dekoltu lub ramion okraszonych złocistą poświatą kosmetyku. Szkody mi na pewno nie wyrządzi :)

Na koniec próbowałam uchwycić efekt, jaki daje balsam na skórze, nie było łatwo gdyż drobinki są delikatne a możliwości aparatu ograniczone. Ja jednak widzę efekt gołym okiem!






Serdecznie go wam polecam. Czy używacie podobnych kosmetyków i co sądzicie o balsamach z drobinkami - lubicie? 





Me & My Ice Cream - puder rozświetlający w kulkach.

Me & My Ice Cream - puder rozświetlający w kulkach.

W jednym z poprzednich postów (klik), pokazałam wam limitowaną kolekcję Me & My Ice Cream od Essence oraz które kosmetyki z tej edycji posiadłam. Dzisiaj napiszę wam kilka informacji o pudrze rozświetlającym w kulkach i moją opinię o tym kosmetyku.

Gdy tylko kuzynka powiedziała mi, że kupiła dla siebie owe kuleczki, zachorowałam i ja na chęć ich posiadania. Jestem kolekcjonerką wszelakich pudrów rozświetlających, rozświetlaczy i innych kosmetyków nadających połysk. Obdarowanie mnie podobnym kosmetykiem zawsze sprawi mi gwarantowaną radość. Paczuszka od kuzynki przyszła bardzo szybko i od razu niedbale dorwałam się do jej wnętrza.

Moim oczom ukazały się śliczne, pudrowe kuleczki w równie słodkim, pastelowym pojemniczku. Okay, nie są to meteoryty Guerlain, ale ja równie mocno okazywałam radość z otrzymania tych od Essence.

Najpierw kuleczki obfotografowałam, potem zabrałam się do intensywnego testowania...



Pojemniczek w którym znajduje się puder jest dość malutki, średnica słoiczka może utrudnić pracę z większym, typowym pędzlem do pudru. Plastik jest jednak solidny, puder był ze mną na urlopie i zniósł bardzo dobrze podróż a walizka na pewno wiele razy była maltretowana. Pojemność pudru to 14 gram, na pewno wystarczy na długie miesiące stosowania.




W środku słoiczka, kulki chroni gąbeczka, uniemożliwiające im swobodne poruszanie się po wnętrzu :) Na pewno z czasem ich ścierania kulki będą jednak miały więcej miejsca do przemieszczania się. Minusem jak dla mnie opakowania jest to, że słoiczek jest dość płaski, po wyciągnięciu gąbki i próby aplikacji kosmetyku na pędzel, kulki są narażone dość mocno na wypadnięcie ze środka. Ja już 3 sztuki zgubiłam, niechlubnie skończyły swój żywot w mokrym zlewie. Od tego czasu przy aplikacji okrywam słoik dodatkowo dłonią, jakby podnosząc poziom jego ścianki.


Co mogę wam powiedzieć o samym produkcie. Jak widzicie wygląda "apetycznie" i zachęcająco. Kuleczki gołym okiem mają same w sobie poświatę i przy sztucznym świetle oraz słońcu wdzięcznie prezentują swój błysk.

No i jak dla mnie ich urok na wyglądzie niestety się kończy... Gdy się do nich dorwałam, podekscytowana popacałam pędzlem po zawartości, przeciągam po dłoni - nic nie widać. Wbiłam włosie nieco mocniej, przemieszałam dokładniej, aplikuję - praktycznie nic. Za trzecim razem dosłownie prawie je zadźgałam tym pędzlem - efekt nie był o wiele lepszy. Był ale naprawdę słaby. Na tyle, że za nic nie umiałam uchwycić jego aparatem.


Dałam im szansę na drugi dzień przy sprzyjającej, słonecznej pogodzie. Nie napiszę, że produktu kompletnie nie da się przenieść z opakowania na skórę twarzy. Po uporczywych staraniach i napastowaniu kulek pędzlem z trudem ale dojrzymy delikatny efekt na skórze. Najłatwiej jest go dostrzec przy sztucznym ale dość mocnym lub naturalnym, słonecznym oświetleniu. Cały jednak czas jak dla mnie jest to efekt mocno rozczarowujący. Niestety bo kuleczki wizualnie cieszą mocno oko, szkoda, że widok ten nie ma przełożenia na faktyczne działanie. 




Puder używałam jeszcze kilkakrotnie i cały czas nie zmieniam o nim zdania, trzeba się solidnie napracować, aby móc zauważyć cokolwiek na naszej twarzy.

W związku z powyższym, zaliczam ten produkt z żalem do kosmetyków nieudanych. Mam jeszcze pomysł, aby pewnego dnia jak najdzie mnie ochota rozkruszyć wszystkie kuleczki i zrobić z niego puder w kamieniu tą samą metodą, którą stosuję przy "reperowaniu" pokruszonych cieni (klik). Jestem ciekawa, czy wtedy jego działanie by się odmieniło. 

Jak podoba wam się puder i co o nim myślicie? Macie go może? Co myślicie o moim pomyśle zamiany kulek na jedną zbitą powierzchnię z nich uzyskaną?